czwartek, 12 lutego 2015

One Shot "The best dream in my life" ~ Diamond Marano


Życie - pojęcie względne. Jedni mówią, że jest to coś wspaniałego, coś
pięknego, coś, czego nie można zmarnować. Drudzy natomiast woleli by
umrzeć. Dla nich życie to czarna dziura bez dna. Uważają, że nie mają po co
żyć. Bo, po co tak na prawdę żyjemy? No tak, żeby się " rozsiewać " po
całym świecie. Tylko po co? Po co mamy istnieć? A co najważniejsze, dla
kogo? " Bo czym jest życie bez drugiej połówki. Niczym. Życie zaczyna się
dopiero, gdy znajdziemy tą jedyną osobę". Słowa mojej siostry. Ale gdyby
zapytać nawet najmądrzejszego człowieka co to jest nie wiedziałby.
Przynajmniej nie odpowiedziałby zgodnie z rzeczywistością. Bo, gdy
nauczyciel pyta się nas co to jest musimy odpowiedzieć definicyjnie. A
życie to nie definicja. Nie da się go opisać. Nie można. Zycie to coś
wspaniałego, a zarazem przerażającego. Coś szalonego, a zarazem
wytonowanego. Dlatego ja nigdy nie zrozumiem samobójców. Bo jak z własnej
woli można sobie odebrać coś, co jest jedyne i niepowtarzalne?

  Ja zaliczam się jednak do pierwszej kategorii społeczeństwa. Według mnie
jak żyć, to na całego. Miłość to tylko strata czasu. Po co uganiać się za
dziewczyną, bo uważa się ją za tą "jedyną"? I tak, i tak dwa miesiące po
ślubie zły czar pryśnie. I co? I rozwód. Gdyby nie miłość świat byłby
lepszy. I nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.

  Promienie słoneczne delikatnie muskały moją skórę. Otworzyłem zaspane
oczy, a raczej tylko rozchyliłem powieki, bo po sekundzie jak zaczarowane
same się skleiły tworząc powłokę dla mojego, nieznoszącego światła w tym
momencie oka. Niestety każda sielanka kiedyś się kończy. Moja została
brutalnie przerwana przez budzik. No tak. Trasa. Gdy tylko udało mi się
przywrócić wzrok usiadłem na łóżku po turecku. Mlasnąłem dwa razy i jeszcze
nie do końca kontaktujący podszedłem do szafy. Wyjąłem z niej coś wygodnego
i razem z dzisiejszym zestawem udałem się do łazienki. Spojrzałem na swoje
lustrzane odbicie. Wczorajsza impreza była wymalowana na mojej twarzyczce.
Wziąłem szybki prysznic i ubrałem na siebie przygotowane wcześniej ubrania.
Następnie umyłem zęby i posikałem się swoimi perfumami. A raczej mojego
brata. Ubrany i umyty zszedłem na dół. Tam czekało na mnie całe moje
starsze rodzeństwo.

- Hej Ross. - przywitała się siostra.

Taa... Nazywam się Ross Lynch. Z tych Lynchów. Moje rodzeństwo wraz ze mną
tworzy zespół zwany R5. Do tego dochodzi jeszcze nasz przyjaciel Ellington
Ratliff. Mam dwadzieścia lat i mieszkam z zespołem. Jestem wysokim
blondynem o brązowych oczach. Nie wiem, co jeszcze mógłbym o sobie rzec.

- Jej Delly, chłopaki. - zwróciłem się do towarzystwa aktualnie zajmującego
się obrzucaniem jedzeniem.

- Siemka młody. - odparł Riker nie przerywając nacierania Rockiego
makaronem na spaghetti.

- Zrobiłam ci śniadanie. Proszę. - siostra podsunęła mi pod nos miskę z
mlekiem i płatkami zbożowymi.

Szybko zjadłem posiłek i wszyscy zapakowaliśmy się do autobusu. Jechaliśmy
dość szybko. Co chwilę mijaliśmy jakiś budynek, drzewo, lub człowieka. Na
zewnątrz lało jak z cebra. Niebo raz po raz przeszywała błyskawica.
Wrzesień w Los Angeles jest jednak piękny pomimo to.  Drzewa przybrały
różne odcienie koloru zielonego. Trawa lekko kołysała się w rytm wiatru.
Kropelki deszczu zdawały się tańczyć do jakiejś ballady. I jak tu nie
kochać życia? Nie rozumiem samobójców, czy pesymistów. Świat jest cudny i
trzeba to wiedzieć.

  W pewnym momencie nasz pojazd się zatrzymał. Nie rozumiałem czemu. Gdy
chciałem się podnieść jakaś magiczna siła trzymała mnie siedziska. Poczułem
zapach spalin i krwi. Moja lewa ręka była czerwona od tej substancji. Prawe
ucho leżało na czymś twardym, chyba trawie... Nie rozumiałem, co się
dzieje. Koło mojego nosa ślizgał się malutki ślimaczek. Z oddali dochodziły
do mnie dźwięki syreny pogotowia, a obraz się rozmazywał. Aż w końcu
całkowicie znikł.

****

  Przekręciłem lekko głowę. Bolał mnie kark, a szczególnie lewa ręka. Nie
mogłem otworzyć oczu, choć bardzo tego chciałem. Po długich zmaganiach
jednak się poddałem. Dźwięk docierał do mnie z daleka, aż do momentu, kiedy
odzyskałem świadomość. Dopiero wtedy moje powieki się poddały i lekko
rozwarły. Przed sobą zobaczyłem jakiegoś lekarza, a obok niego moje
rodzeństwo. Nie rozumiałem co się dzieje.

- Witamy wśród żywych panie Lynch. - uśmiechnął się lekarz. Ja
odwzajemniłem gest.

- On żyje... - wydusiła Rydel poprzez strumień łez. Miała na ręku gips.
Riker miał kark w jakimś kaftanie, Rocky miał to samo, co Delly tylko na
nodze i chodził o kulach, a Ell... On był cały i zdrowy. No, nie licząc
zadrapań i blizny na policzku.

- Zostawię was samych. Na pewno musicie wiele omówić. - odezwał się
mężczyzna w białym kitlu.

- Co się dzieje? - wydusiłem resztkami sił. Mój głos był cichy i ochrypły.
Ledwo co wydawałem z siebie jakikolwiek dźwięk.

- Mieliśmy wypadek... My wyszliśmy z tego cało, ale ty... - w tym momencie
Riker urwał i spuścił głowę. Rydel wpatrywała się w moją lewą nogę, która
przykryta była kołdrą. Uniosłem mają materiał do góry, a moim oczom ukazała
się noga. A raczej jej brak. Od kolana moje lewe odnóże nie istniało, a na
jego miejsce została wstawiona proteza. Dopiero teraz zrozumiałem. Mieliśmy
wypadek. A ja w nim straciłem nogę...

- Rossy. Nie martw się. - siostra próbowała dodać mi otuchy, lecz ja jej
nie słuchałem. Byłem, a raczej nie byłem w stanie jej słuchać. Po prostu
patrzyłem się bezmyślnie w ścianę i pozwoliłem łzom ślizgać się po
policzkach.

****

Chodzę na rehabilitację już dwa tygodnie. Jak na razie "mieszkam" w
szpitalu. Zajmuje się mną pan Marano. Znany i ceniony lekarz. Często
prowadzimy długie rozmowy. Dzieki niemu wiem, że bez nogi też da się żyć.
Jego córka - Laura też miała wypadek. Straciła w nim prawą nogę. Mimo to
jest największym postrachem wśród rówieśników. Z tego, co wiem, to nie jest
bezduszna i nieczuła, ale zalicza się raczej do bad girls. Współczuje jej
ojcu. Mówi, że niezłe z niej ziółko. Cztery próby samobójcze, których
przyczyny nie są mi znane, trzy odsiadki w pudle, dwa razy wyrzucona ze
szkoły i inne. Szczerze? Jakoś za nią nie przepadam. A nawet jej nie znam.
Pan Marano mówi o niej z taką miłością, a ona wbija mu nóż w plecy. Jeszcze
do tego ma leżeć na tej samej sali co ja. Nie wiem czemu, bo Damiano nie
chce mi powiedzieć. Ale cóż. Dzisiaj przyjeżdża, to pewnie się dowiem.

- Ross. - ciepły i opiekuńczy głos Damiano wybudził mnie z transu. -
Może... Może nie powinienem, bo musisz przestrzegać ścisłej diety, ale...
masz i się ciesz. - rzucił w moją stronę małą torebeczkę z krówkami.
Uwielbiam je, a nie mogę ich jeść. Ale cóż... Skoro lekarz daje...

- Dzięki. - uśmiechnąłem się wyciągając dwa cukierki.

- Nie ma za co. Laura je uwielbia. Na pewno przemyci kilka. - odwzajemnił
gest i włożył do buzi łakocia.

- Myślisz, że...

- Niestety, ale nie dogadacie się. Wiesz, że nie lubię kłamać, więc powiem
prosto z mostu. Uważaj na nią. Ona to niezłe ziółko i trzyma się z ludźmi
żyjącymi na krawędzi. Zresztą dowiesz się za trzy, dwa, jeden... - tu
urwał, bo do sali weszła pewna dziewczyna. Chyba jego córka. Miała brązowe
włosy, które opadały na niewielką twarz. Na nie osadzone były piękne piwne
oczy. Jej średni wzrost został zamaskowany czarnymi traperami na szpilkach.
Na nogach miała brązowe legginsy, a nad nimi szarą podkoszulkę, a na niej
czarną, skórzaną ramoneskę. Muszę przyznać, że do brzydkich nie należy.

- Dziękuje tatusiu, że mi pomogłeś. - powiedziała sarkastycznie rzucając na
ziemię stos toreb.

- Oj skarbie, nie złość się. - odrzekł łagodnie Damiano.

- Tsa... - dziewczyna spojrzała na mnie i z lekkim uśmiechem podeszła do
łóżka, na którym siedziałem. - Laura. Miło poznać Ross. - lekko zdziwiłem
się, że znała moje imię, więc zmarszczyłem brwi. - Tata mówił. Współczuje
nogi. Ale nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spójrz na mnie
szpilki na nogach mam? Mam. Legginsy mam? Mam. A taryfa ulgowa zapewniona
do końca życia. - przy ostatnich dwóch słowach lekko się zasmuciła, ale po
chwili znów na jej twarz wkradł się uśmiech.

- Mi też miło. - tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić. Po prostu przy
niej czułem się jakoś tak... Nieswojo.

- Tatusiu... - zwróciła się do mężczyzny stojącego w drzwiach. - To mój
nowy sąsiad, tak?

- Tak. Wolałbym, żeby ktoś miał cię na oku, a jemu akurat ufam.

- Supcio. Czyli trafił nam się nudziarz. Ale cóż... Ja spadam do stołówki,
bo jestem straaasznie głodna. So, bye. - i wyszła, a ja zdziwiony
siedziałem na miękkim materacu i patrzyłem na Damiano, który uśmiechał się
zadziornie.

- A jednak, może się dogadacie.

****

- Więc jeździsz na motorach, tak? - zapytałem oniemiały historią dziewczyny.

- Tak. Proteza robi jednak swoje. - uśmiechnęła się po raz setny
dzisiejszego dnia.

- To co tu robisz? - odparłem. Dziewczyna spojrzała na mnie, a po jej
policzku zaczęło spływać kilka łez.

- Jestem chora. - wyznała beznamiętnie. - Na białaczkę. Stąd te próby
samobójcze. Czasami po prostu nie daje rady. - zacisnęła kubek w swoich
małych dłoniach najmocniej, jak umiała.

- Współ...

- Nie trzeba. Nie potrzebuje tego. Tylko słabi proszą o współczucie, lub
litość. A ja jestem silna. To znaczy staram się.

- Ale... Od kiedy wiesz?

- Od roku. - jej słowom ciągle towarzyszył ten sam beznamiętny ton.

- Acha... I jak się czujesz z myślą, no wiesz... - dziewczyna uniosła na
mnie wzrok, a ja poczułem się niezręcznie. - Przepraszam, nie powinienem.

- Nie, nie szkodzi. Dużo ludzi chciałoby wiedzieć, a boi się spytać. Ja
uważam ludzi chorych na raka za takich... Aniołów. Pomagają oswoić się
bliskim ze śmiercią. Szkoda, że tylko z im. Dla mnie śmierć jest oczywista.
Zawsze nadchodzi. A życie... Życie, to tylko czarna dziura. Na jej końcu
jest właśnie śmierć. Bo to ona jest celem wszystkich ludzi. Wszystkich, bez
wyjątku. - szatynka wygłosiła swój monolog, a ja poczułem się, jakbym na
prawdę miał przy sobie anioła. Nagle uświadomiłem sobie, że tacy ludzie jak
ona też potrafią żyć. W jej życiu najbardziej dotknęły mnie próby
samobójcze, bo nigdy ich nie zrozumiem. Ale ona jest normalną, ciepłą
dziewczyną. Ma swoje wady, ale szczerze, to ja ich nie widzę.

- Mhm... Tooo... Co chcesz robić? - zapytałem po dość długiej ciszy.

- O nie, nie, nie. Przepraszam, ale ja muszę zostać. Zaraz przyjadą moi
przyjaciele. - uśmiechnęła się promieniście.

- Ross... Nawet nie wiesz ile ja się namęczyłam z pieczeniem tego ciasta.
Trzy bita ci się zachcia... - do sali wszedł nie kto inny, jak Rydel. Gdy
zobaczyła dziewczynę, która siedziała przede mną stanęła jak słup soli. Po
chwili jednak na jej twarzy znów zawitał uśmiech. - Rydel. Siostra tego tu
żarłoka. - podała brunetce dłoń, a ta bez wahania ją ścisnęła. Delly lekko
pisnęła, a muszę przyznać, że Laura jest silna.

- Laura Marano. Współlokatorka tego tu żarłoka. - uniosła lekko kąciki ust,
a ja udałem focha.

- Dobra, dobra. Nie złość się tak i pokrój ciasto.

*****

Laura i moje rodzeństwo bardzo się polubili. Ja z resztą też ją polubiłem.
Bardzo często ze sobą rozmawiamy i to nie są rozmowy typu 'debata o grach
komputerowych'. Nie, my filozofujemy na temat życia i śmierci. A najlepsze
jest to, że z nią się tak lekko o tym rozmawia. Dziś wychodzę ze szpitala.
Nareszcie. Trochę mi tylko szkoda, że nie będę mieszkał z Lau.

- Masz już wszystko? - zapytała brązowooka.

- Tak. Jeszcze tylko misiaczek i w drogę. - odparłem z entuzjazmem.

- A po co ci miś... Aaaa....

- To co, przytulas? - rozwarłem ramiona, ale po chwili znów je schowałem
tuląc do siebie Laurę.

- Będzie mi ciebie brakować. - wyszeptała.

- Zaraz jak zaniosę do domu torby przyjadę tu. Obiecuję.

- Nie, nie chodzi o to... - szatyna zaczęła płakać. Po raz pierwszy, od kąt
ją poznałem. Łkała jak małe dziecko. A mi nie potrzeba było długo, aby
zrozumieć...

- Laura, nie martw się. Nie umrzesz tak łatwo, rozumiesz? Ja ci na to nie
pozwolę. - wyszeptałem jej do ucha.

- To nie pozwalaj Ross, nie pozwalaj. - poczułem jak jej usta delikatnie
musnęły mój policzek. Niby tak niewiele, ale dla mnie, to było jak dostać
ze strzały. I nawet nie wiecie jakiej. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że
ona umiera. Nie będzie jej przy mnie do końca moich dni. Nie będzie
przyjaciółką, choć nie, teraz już ją jest.  Ja... Ja ją stracę. Na zawsze.
Nie będę mógł znów poczuć na swoim policzku jej ciepłych ust. Nie będę mógł
rozmawiać o tym, co leży mi na sercu. Nie będę mógł jej zobaczyć. Nie będę
mógł jej mieć. A tak bardzo bym chciał. Nie potrafię teraz spojrzeć na inną
dziewczynę, bo próbuje w niej doszukać się Laury. A co będzie, jak ona
zginie? Jak umrze i mnie zostawi? Co ze mną jest? Może ja się w niej
zakochałem. Nie może... Raczej na pewno.

- Laura, ja... - powiedzieć, nie powiedzieć? Ross kretynie ona umiera!!!
Mów i to już. - Bo wiesz, ja... - nie zdążyłem skończyć, bo poczułem jak
ktoś wpija mi się w usta. Dopiero po chwili dotarło do mnie dotarło.
Odwzajemniłem pocałunek. Był on delikatny i kruchy, tak jakbyśmy bali się,
że zaraz ta druga osoba zniknie. Ale tak nie było. Ja tam byłem i ona też.
A nasz pocałunek stawał się coraz twardszy i śmielszy. Teraz jestem pewien,
że ją kocham. Na 100%. Nie ważne, że ona umrze. będzę przy niej aż do końca.

- Kocham cię ty wariacie. - uśmiechnęła się patrząc mi prosto w oczy.

- Ja też cię kocham. - skrzyżowałem nasze spojrzenia i znów połączyłem
nasze usta. I byłoby tak pięknie,gdyby nie mały szczegół - obudziłem się.
To, że jej powiedziałem, że ją kocham, to był tylko sen. Niestety. Ale
dzięki niemu wiedziałem, co mam zrobić. Pobiegłem do szpitala, ponieważ
zorientowałem się, że jestem już w swoim mieszkaniu. Od razu pobiegłem do
sali w której leżeliśmy. Gdy wszedłem do pomieszczenia okazało się ono
puste. Bałem się. Tak cholernie się bałem, że już ją straciłem, że nawet
nie zdążyłem jej powiedzieć, co do niej czuje. Na moje szczęście, lub nie
do sali wszedł pan Marano. Ze łzami w oczach podszedłem do niego.

- Proszę pana... Co z... Laurą... - wyjąkałem z trudem.

- Jest na cmentarzu. Dziś rocznica śmierci Vanessy - siostry Lau.

Szczerze, to nie wiedziałem, że ona miała siostrę, ale bez wahania
wystrzeliłem w stronę miejsca cmentarza rzymskokatolickiego. Lau nie jest
Żydówką, więc jej siostra chyba też nią nie była. Przy jednym z mogił
zobaczyłem zapłakaną Laurę. Trzymała w ręku znicz.

- Co ja mam teraz zrobić? Powiedzieć mu? Żeby cierpiał, gdy do ciebie
dołączę? Wiem, że mówiłaś, że ludzie chorzy na białaczkę też mają prawo się
zakochać, ale po co? Ja to co innego, ale on. Boję się Van, cholernie się
boję. Może i ty byłaś szczęśliwa ze swoim chłopakiem do ostatniego dnia,
ale... Widziałam go ostatnio i to nie był miły widok. Powiedział mi, że
strasznie za tobą tęskni... - mówiła do grobu ciągle mając w oczach łzy.
Nie wiedziałem, o kogo jej chodzi, ale jednego byłem pewien. Ona się
zakochała.  - I  widzisz, ja nie chcę... Ross? - o kurczę, zobaczyła mnie.

- Hej. Nie mówiłaś o... - wskazałem na nagrobek.

- Dwadzieścia lat, czarnowłosa, zawsze uśmiechnięta, chora na białaczkę,
zmarła pół roku temu, wymieniać dalej, czy mam was sobie przedstawić? -
zapytała z sarkazmem.

- Nie płacz. - nie zwracałem uwagi na jej poprzednie słowa i mówiłem dalej.
- Nie chcesz chyba, żeby twoja siostra obwiniała się za to, że płaczesz, bo
płaczesz dlatego, że odeszła, prawda?

- Nie, nie dlatego. Ja... Ja się zakochałam. - wraz z wypowiedzeniem
ostatniego słowa brunetka wbiła w moje serce sztylet.

- W kim? - zapytałem załamanym głosem.

- W tobie. - wyszeptała, a jej oczy, choć ciągle pełne łez przepełnione
były radością. - Kocham cię jak wariatka...

- Ja ciebie też. - odrzekłem składając na jej ustach czuły pocałunek.

Teraz nie ważne jet to, co się stanie. Ważne jest to, że jesteśmy razem. Że
będziemy razem do jej ostatnich dni. A może nawet moich. Nie wiadomo, czy
jutro to jutro, a dziś jest dzisiaj. Ale wiadomo, że dla raka nie ma czegoś
takiego jak czas. Zaatakuje ostatecznie i zwycięży. Ale ja mu nie pozwolę
czerpać z tego satysfakcji.  Rak może się zakończyć wojnę nawet dziś, bo on
nie liczy dni. Jestem tego świadomy. Lecz obiecałem, że nie będę płakał i
dołączę do Laury, gdy Bóg o tym zdecyduje, nie ja.

  Pożegnaliśmy się i każde z nas poszło w swoją stronę. Następnego dnia
znów poszedłem do szpitala, ale jej tam nie było. Była tam, na drugom
świecie i dobrze to wiedziałem. Nie zostawiła mnie. Ja to wiem. Ona tu
nadal jest. I zawsze będzie. A nasza miłość nigdy nie zgaśnie. Nadal
jesteśmy razem.

  Usiadłem  na jej łóżku i spojrzałem na szafkę nocną. Była wypełniona po
brzegi. Otworzyłem ją, a z niej wysypały się listy. Wziąłem do ręki
pierwszy lepszy i otworzyłem go. To co było tam napisane sprawiło, że
zacząłem płakać i śmiać się jednocześnie.

Kochany Wariacie

To, że Cię kocham już wiesz, a jak nie to teraz się dowiedziałeś.

Odeszłam już na tamten świat, bo sama bym ci tego listu nie dała, ale może
coś się zmieniło i jednak nadal jestem na tym co ty i ty to po prostu
znalazłeś i t d i t p. Ale zakładam, że już mnie nie ma, więc : Napisałam
do ciebie listy, każdy o czymś innym. Wymarzyłam sobie, że kiedyś spotkam
swoją wielką miłość i od pierwszego dnia mojej choroby pisałam codziennie
listy. One nie mają zapisanego adresata, ale jesteś nim Ty. Pod listami
jest pamiętnik. Są tam najważniejsze momenty z całego mojego życia. A teraz
chciałam Cię przeprosić. Ale wiedz, że Cię nie zostawiłam. Jestem przy
Tobie cały czas.

Kocham Cię,

Laura

Popłakałem się i śmiałem. Dziwne, nie? Ale ja byłem ślepy, że nie
zauważyłem, że ten dzień już nadchodzi. Głupi, ślepy, tępy. Wszystko na raz.

  Wyszedłem ze szpitala. Przechodziłem przez pasy, gdy but mi się
rozwiązał. Może to nielogiczne, ale zatrzymałem się na środku jezdni, by go
zawiązać. Wtedy znów poczułem się jak wtedy, gdy mieliśmy z zespołem
wypadek. Znów obudziłem się w szpitalu. Znów nade mną stało rodzeństwo.
Obraz taki sam, jak wtedy. Ale brakowało jednego. Pana Marano. Zamiast
niego przy drzwiach stała jakaś niska brunetka.

-On się obudził. - wyszeptała Rydel, a dziewczyna natychmiast podbiegła do
mojego łóżka. Chwila, chwila, przecież to...

- Laura?! - wykrzyczałem najgłośniej, jak potrafiłem.

- Taaak... - przeciągnęła zdziwiona. - A pan to Ross Lynch. Pan i pana
rodzeństwo mieliście wypadek. Pamięta pan? - nie wierzę, to Laura. I na
dodatek wychodzi na to, że czas się chyba cofnął!!! Albo śniłem. Tak, to
musiał być sen. A teraz moja Laura stoi przede mną i jak na lekarza, którym
z pewnością była sprawdzała czucie w moich kolanach.

- Ty żyjesz!!! Masz siostrę? Jesteś na coś chora? Twój ojciec to Damiano
Marano? - zadawałem pytanie z prędkością światła, a ona tylko patrzyła na
mnie ze zdziwieniem. Na jej ustach formował się uśmiech, a oczy wypełniły
iskierkami.

- Tak, mój ojciec to Damiano Marano, mam siostrę, która ma się świetnie, a
jedyne na co choruję to nieodparty urok osobisty.

Tak wyglądało nasze prawdziwe pierwsze spotkanie. Pokochałem ją od razu. Po
dwóch latach wzięliśmy ślub. Nie mogę uwierzyć do tej pory, że Bóg dał mi
tak jasno do zrozumienia, że to ta jedyna. Dzięki snu. Teraz, jako
trzydziestosześcioletni facet, ojciec dziewięcioletnich bliźniaków, mąż
Laury teraz już Lynch. Nie wierzę, że los podarował mi kogoś takiego. I
przygotował do pierwszego spotkania. Bo przez jeden sen moje życie
diametralnie się zmieniło. Rozumiem teraz sens życia i śmierci. Czegoś, nad
czym moja żona rozważała i rozważa do tej pory. Jest zupełnie taka sama jak
ta, ze snu. Kto by pomyślał. Sen, jeden głupi sen. A odmienił moje życie.

- Nad czym tak myślisz skarbie? - zapytała moja żona.

- Gdy­byś kiedy we śnie poczuła, że oczy mo­je już nie pat­rzą na ciebie z
miłością, wiedz, żem żyć przestał. - powiedziałem i lekko ją pocałowałem.

- A ty ciągle o tych snach. - uśmiechnęła się lekko i połączyła nasze usta.

______________________________
Bardzo Ci dziękujemy za przesłanie tego One Shot'a, który jest porostu słodki jak cukiereczek. ;* bardzo nam się podoba i liczymy na więcej ;*

Do napisania :*

9 komentarzy:

  1. Pracuję nad kolejnym i na pewno dostaniecie go od mnie di zamieszczenia :) Cieszę się, że ci się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yey! Nawet nie wiesz jak się ciesze ;* too... Czekamy!

      Usuń
    2. Jeeeszcze jedno pytanko: Skąd wiedziałyście, że to właśnie Di jest autorką OS? Bo wiesz, ja nie mam w adresie email Diamond, tylko Laura, so...
      I jeszcze jedno: Znacie się osobiście, czy tylko przez neta z Rubi?

      Usuń
    3. No... Ja jestem wampirem i wiem ;P
      A znamy się przez neta no i.... Egh... Dużo przeszłyśmy xd

      Usuń
  2. Za kazdym razem jak czytam tego OS to mi sienplaka chce. Nwm czm ale tak Di to pieknie opisala ze po prostu lezka sama sie w oku kreci.
    KingaR5er

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może ty też chciałbyś nam coś przesłać? Było by nam naprawdę miło ;)

      Usuń
    2. Jak wymysle cos to wam przesle napewno :-)

      Usuń
  3. O mamo, cudowny :D <3 Przesyłaj więcej takich boskich shotów :D

    OdpowiedzUsuń